środa, 5 grudnia 2012

Citade Vela



1.10.2011, sobota
Dawno nie pisaliśmy, ale nie było ku temu zbytnio czasu. Za to teraz jest żeby ponadrabiać. Niestety znów padło na mnie ale musiałam zostać na bazie noclegowej a Męża wysłałam na zwiedzanie, uwaga: KRATERU!  a co, ma się życie nie?;-D ja aktualnie też jestem w kraterze przy tym że leżę na naszych prezentach ślubnych, które naprawdę świetnie się spisują (polecamy - materace samodmuchające się zamiast karimat). No to leże ... 
na terenie kościoła znaleźliśmy 3 dziwne budowle, takie okrągłe ze stożkowatymi dachami i w jednym z nich zrobiliśmy sobie przechowalnię bagaży i pewno będziemy tu nocować. Na 0800 jest msza więc na pewno się nie spóźnimy ;-D A było to tak:
w piątek (wczoraj) zrobiliśmy sobie bardzo fajną, najlepszą do dotychczasowych wycieczek, była ona do Citade Vela, było to kiedyś miasto stołeczne Wysp Zielonego Przylądka, tylko że kilka razy zostało napadnięte przez piratów i w końcu postanowili przenieść stolice do Prai.
widok na fort z plaży

M.M.

w Afryce to i kurczaczki są czarne

wspinamy się w górę na zwiedzanie fortu

ta dziewczynka powiedziała że bardzo chętnie nas zaprowadzi, po czym nie chciała nas dalej puści aż jej zapłacimy...

widok z fortu

widok z fortu



czarne kury to i czarne kozy, ale już nie w forcie ;-)



ruiny bazyliki

drzewo pod którym się toczy większość życia kulturalnego

 Miasteczko przecina koryto wyschniętej rzeki ( gdybyśmy tu nie byli w porze deszczowej to można by się nabrać że gdy ona trwa to jest w korycie woda, hahha), no ale gleba jest dość żyzna, na tyle że można CV nazwać Wyspami ZIELONEGO przylądka, palm bardzo dużo, ichnich drzew, nawet o owoc jednego z nich zdążyliśmy się popstrykać, ja obstawiałam że limonka a Mąż że granat, ale się okazało że ani jedno ani drugie, ale nazwy nie udało się nam zapamiętać:(
pranie w korycie rzeki....






trzcina cukrowa


prawie taniec, na prawie rurze

ajć
Dziś Citadevelha jest piękną wioską z ruinami XV wiecznymi: fortem wznoszącym się nad miasteczkiem, wsią ( no nie wiem jak nazwać wieś która kiedyś była stolicą), ruinami katedry i kościółkiem św.Franciszka ale co ciekawe - kościółek odbudowano w 2003 roku ale metodami którymi budowano je w XV w.!!
odnowiony kościół

kościół franciszkanów



destylarnia

prosiaki w dziurze, chyba żeby nie uciekły i miały chłodno

znowu Praia, jemy obiad na targu


a cały dzień popijamy pifkiem

Wsiedliśmy na bardzo luksusowy, drogi prom i popłynęliśmy na Fogo, w miedzy czasie zabroniona nam wychodzenia na pokład, w środku była klima i tam trza było siedzieć, a jak się nie miało miejsca przy oknie to było tylko widać falę podczas przechyłów. Trochę się nam jedak udało popodziwiać widoki z pokładu i zrobić fokę Citadevela z morza- no elegancki łup jak dla piratów ;-)

Na Fogo dotarliśmy już po zachodzie słońca, musieliśmy się przebić przez tłum ludzi odmawiając im podwiezienia taksówka do miasta, rozbiliśmy namiot może z kilometr od promu, na skarpie nad oceanem. Przez to że nie zakładaliśmy tropiku gwiazdy tak mocno świeciły że mogliśmy poruszać się bez czołówki ( niemalże;-)) Rano złapaliśmy okazję do Sao Filipe, tam poszliśmy na upragnioną kawę przy okazji poznając przewodnika. Przedstawił się jako " człowiek z wulkanu" no robi wrażenie!jest przewodnikiem po kraterze i zakamarkach wulkanu, tam się urodził.Umówił nas ze swoim znajomym ( francuz który ma swój hotel w samym kraterze i raz w tyg. zjeżdża po towar i my na to akurat trafiliśmy;-)), mieliśmy czas do odjazdu więc poszliśmy zobaczyć czary piasek. Chciałam popływać ale brakło mi odwagi ( a pisałam wcześniej że ja to odważna ?;-/), dla mnie była tak przerażająca woda niosąca czarny piach że no niestety. Ale za to Męża jakiego mam dzielnego,odważnego i wogóle najlepszego!!! dość że popływał to znosi to że jego Żona nie pływała, a wierzcie mi ciężko znieść coś takiego!!Brawo dla mojego Ukochanego Męża!!
 

Na wulkan wjeżdża się mega krętą i w większości brukowaną uliczką ( dwa samochody ledwo się mijają). Trafiliśmy na kilka km asfaltu, uuuu to była przyjemna jazda, ale zakręty na Kubalonkę to się chowają!

No i chyba tyle na teraz. Mąż jeszcze nie wrócił, no to będę sobie tak po Afrykańsku po prostu czekać i NO STRESS, chociaż na czynnym wulkanie to trzeba być naprawdę spokojnym żeby się nie stresować, a tubylcy tacy tu właśnie są. Pozazdrościć i się uczyć ;-)
 


czwartek, 29 listopada 2012

stolica CV Paraia



A noc na promie była dość przyjemna- czyli duszno nie było, tylko że nad ranem dzieci zaczęły bardzo kaszleć. Do tego stopnia że Mąż stwierdził że jakby tak Młoda Fedorowska kaszlała to Krzyś z sikierą robił by przejście do szpitala nie szczędząc pani na recepcji gdyby mu powiedziała, że przyjmą ją dopiero jutro ;-) 
prom wystartował o 22:10 z Sal Rei  a około 7:30 był w Prai. 





zdrowie pięknych pań

Praia- stolica CV, z promu widać jeszcze piękne góry, a im bliżej się jest tym widzi się w nich wysypisko śmieci... a szkoda bo piękne tu góry. Tylko że drzew nie ma. Rozumiecie? najbliższe  drzewo jakie tu mamy to to na moich plecach. No jest jeszcze kilka palm ale bardzo dobrze że nie zabraliśmy hamaku- nie było by go gdzie powiesić!!
teraz siedzimy na kawie, moja się już skończyła a była pyszna. Ah jeszcze muszę pochwalić mojego męża że kiedy Żona już nie ma siły nawet na to że nie wie czego chce- to wyobraźcie sobie że Mąż wie!!! i to właśnie była pyyyszna kawa ;-D

pisanie relacji na Gustawie



Och, żona dzielna, mimo słońca weszła na taki wielki płaskowyż na którym jest Praja, mimo że go najpierw trzeba było minąć bo była rzeka ale mostu nie było... no i proponowałem, że busika weźmiemy bo ciężko, ale żona nie i nie, no i wlazła bez gadania!!! I jeszcze mnie tak chwali, że aż się czerwienię. Tzn. w relacji, bo tak na pierwszy rzut oka to nie widać, że chce pochwalić.
No a kafejka jest fajna, ocieniona, duża i europejska. Odpoczęliśmy troszkę...


w Afryce płakać nie wolno, przynajmniej pod tym drzewem
Aha, dziś też niesamowita sytuacja:
niekiedy w życiu kobiety tak się dzieję że progesteron tak mocno działa że nawet w Afryce chce się się płakać (powód: "bo tak!!) no i jedna z Żon, polka, dziś tak miała... a że siedzieliśmy w cieniu drzewa na niewielkim placu to oparłam moją zasmuconą głowę na kolanach męża i nie trwało to 15 sekund kiedy podszedł do nas Człowiek z zapytaniem czy coś złego się dzieje! no i było po smutku, bo zaczął tą Żonę rozśmieszać i mówić miłe rzeczy i że w Afryce nie można być smutnym. No cóż, no to jak nie można to nie można ;-)
NO STRESS
Marta (żeby nie wyszło że ta żona to ja)




 

targowisko 
pierwsze poszliśmy na targ w celu kupienia koszuli afrykańskiej dla Męża. Zapamiętany widok z targu: pani sprzedająca świeże ryby, odganiająca szmatą natarczywe muchy równocześnie... malowała paznokcie u nóg!!!! wow! i jeszcze jedno: częsty widok to panowie szyjący na maszynach do szycia ubrania które potem dają na wieszak. No tak bo po co robić zapasy jak można mieć tyle towaru ile na raz potrzeba ;-)


gdyby to wiązanie widziały chustomanieczki- o zgrozo!!! ;-D

Udało się nam spotkać w końcu z Gustawem (jest z Togo, na CV od 5 lat, uczy angielskiego) i z Emilką (polka od 2 msc pracuje jako menagerka w hotelu, ale 45 min od Prai). Wspaniali ludzie, uśmiechnięci, baaardzo gościnni. 
fontanna, oczywiście sucha, wszak jest teraz pora deszczowa

Zlądowaliśmy w domu u Gustawa, kiedy my się odświeżaliśmy to nasi gospodarze poszli do sklepu po jedzenie i przynieśli typowe dla Togo jedzonko: ryż z jakąś dziwną przyprawą- b. smaczny, gęś, kurczak, warzywa. A prawie wszystko z dodatkiem papryczki chili dodali i oczywiście tylko małżeństwo Muszyńskich na nie trafiło- łapczywie zapijaliśmy piekące gardła pierw wodą, potem grogiem ;-D
Emilka musiała wracać do pracy, bo od tego zależy czy pojedzie jutro z nami na Fogo, Gustaw poszedł oglądać mecz, a my po krótkiej drzemce wypuściliśmy się bujać po stolicy :-)
tu mieszkaliśmy u Gustawo

Potem udaliśmy się na zwiedzanie Prai i hmm no byliśmy w takich miejscach że Gustaw mieszkający tu 5 lat, pytał nas gdzie te zdjęcia są robione!! nie wiem czy on tak słabo zna miasto czy to my się zapuściliśmy w jakieś nieznane tereny ;-) na koniec trafiliśmy na mały cyrk uliczny z koncertem.




Wygibasy robili wspaniałe, kończyło się to fireshow tylko że musieliśmy iść żeby się Gustaw nie martwił czy jeszcze żyjemy (jego sms o 1700 z pyt. czy wszystko ok dotarł do nas o 2000( w końcu ma długo drogę do przebycia).
A teraz mąż się myje, spłukuje trud dnia dziewicciodniowego mężowania, Gustaw poszedł na taras (dach ) a ja popijam truskawkowy poncz, mniam.